Skąd się biorą książki?

3/27/2012 04:25:00 PM

Czasem na spotkaniach autorskich opowiadam o pracy w wydawnictwach i o tym, co robią poszczególne osoby zaangażowane w powstawanie książki.


Ostatnio opisałam to w mailu koledze, który odpowiedział, że to ciekawe i przydatne informacje, czym zainspirował mnie do napisania o tym posta. Przyzwyczaiłam się, że praca przy książkach jest uważana za mało interesującą, ale skoro kogoś to zaciekawiło, to może warto opisać to, choćby w blogu?

Niewielu ludzi wie czym zajmują się redaktorzy, czy korektorzy. Czasem nawet czytając recenzje na blogach książkowych, przekonuję się, że nie jest to wiedza powszechnie znana. Zdarzają się w tych recenzjach zarzuty w rodzaju "autor robi literówki". Raz trafiłam nawet na uwagę, skierowaną do autora książki, że "strasznie oszczędza na papierze i marginesy są za małe, żeby wygodnie trzymać książkę"... ;-)

Stanę więc w obronie autorów: choć to oni są podpisani na okładce i baty recenzentów spadają na ich grzbiety, za literówki oberwać powinien korektor, a za marginesy osoba zajmująca się składem tekstu (ale czasem też wydawca lub rozmaici menedżerzy, kombinujący na czym by tu jeszcze zaoszczędzić...).
Autor (na ogół) nie ma żadnego wpływu na szerokość marginesów, wielkość i krój czcionki, a często także na okładkę. Za to ma prawo robić literówki i wszelkie inne błędy. Zadaniem autora jest napisanie książki: opowiedzenie pewnej historii w sposób zrozumiały i interesujący dla odbiorców. Taka przynajmniej jest teoria. ;-)

Kiedy autor napisze książkę i zdecyduje się oddać ją wydawcy, pracę przejmuje redaktor. Redaktor to ktoś, kto poprawia książkę po autorze, ale nie zajmuje się błędami w rodzaju literówek (choć to często to robi także, przy okazji). Redaktor musi wyłapać przede wszystkim błędy stylistyczne i merytoryczne, w rodzaju pomylonych imion, dat, koloru ścian, zmieniającego się w czasie jednej rozmowy. Redaktor musi "wyprostować" pokrętne i niezrozumiałe zdania, pozbyć się z książki powtórzeń, nieścisłości, itp. Jego zadaniem jest sprawić, żeby książka była ogólnie zrozumiała i nadawała się do czytania.

Zwykle zmiany dokonywane przez redaktora musi zaakceptować autor książki. Bywa, że razem ustalają niektóre zmiany. Zdarza się, że z książki trzeba usunąć znaczną część albo coś dopisać - wszystko po to, żeby czytelnikom lepiej się czytało.

Kolejną osobą, która pracuje nad tekstem jest korektor czyli osoba, która poprawia błędy gramatyczne, ortograficzne, interpunkcyjne, itp. Przynajmniej teoretycznie korektor "nie wtrąca się" w tekst.

Kiedy tekst jest już dopracowany i sprawdzony, trafia do składu. Specjaliści od składu (albo DTP) nadają mu formę. Marginesy, wielkość i krój czcionki, rozmieszczenie ilustracji i wiele innych szczegółów technicznych to ich dzieło.

Jeśli książka jest ilustrowana, autor grafiki przygotowuje ją oczywiście przed składem. W przypadku niektórych książek ilustrator jest współautorem książki, bywa, że jego praca jest ważniejsza niż praca autora - spójrzcie sami na niektóre ilustrowane książki...

Oczywiście jest jeszcze projektant okładki i (czasem) strony tytułowej. Zdarza się, że twórcą ilustracji do książki i na okładkę jest sam autor, ale nie jest to reguła. Pretensje do autora o to, że okładka jest paskudna / ponura / różowa jak gacie Barbie / itp. są zdecydowanie źle adresowane. Nawet jeśli autor teoretycznie ma zastrzeżone prawo do niezaakceptowania okładki, zwykle i tak szanuje pracę ilustratora i decyzję wydawcy.

Warto tu wymienić jeszcze jedną ważną osobę, która jest redaktor prowadzący czyli osoba, nadzoruje wszystkie prace nad książką: pilnuje terminów, dba o to, by książka płynnie przechodziła z jednych rąk w drugie. Bywa, że także łagodzi konflikty pomiędzy poszczególnymi osobami, pracującymi nad nią (i zwykle strasznie przy tym obrywa, biedni są tacy redaktorzy prowadzący). W filmach takie osoby często są nazywane wydawcami (prawdopodobnie jest to tzw. "kalka" z angielskiego, gdzie tę funkcję zwie się "editor"). W Polsce wydawcą zwykle nazywa się wydawnictwo albo właściciela wydawnictwa. Ale, zwłaszcza w mniejszych wydawnictwach, zdarza się, że organizacją prac nad książką zajmuje się właśnie ów wydawca - właściciel.

Ostatnio pojawiła się moda na nazywanie redaktorów prowadzących "menadżerami produktu". Bo książkę modnie jest obecnie nazywać "produktem" ("bo przecież to jest produkt, taki sam jak bułka czy mydło"). Rozumiem, że dla niektórych książka to produkt taki sam, jak na przykład gumofilce, ale mam nadzieję, że jeszcze można wybierać, czy się mówi, że jest się redaktorem (który licho jedno wie, co robi) czy też menedżerem (co brzmi dumnie dla tych, którym imponują obcobrzmiące tytuły arystokratyczne na wizytówkach). Nieodparty urok makaronizmów anglosaskich nie na wszystkich działa...

Kiedy sięgacie po książkę i denerwują Was literówki, ściany zmieniające kolor w ciągu minuty albo dziwne zdania, nie zwalajcie wszystkiego na biednych autorów! W każdej książce (porządnie wydanej) można znaleźć informację o tym, kto ja redagował, kto robił korektę, kto składał, kto ilustrował, a kto zaprojektował okładkę. Sprawdźcie sami!

Zobacz też:

14 komentarze

  1. Po przeczytaniu mogę z radością stwierdzić, że z moją świadomością na temat powstania książki nie jest źle. :)

    A tak odnośnie nagonek na autora za literówki, udziwnione marginesy, itp. to przypomniała mi się historia, jak to moja znajoma była zdziwiona, że jakiś tam autor hiszpańskojęzyczny (niestety nie pamiętam, o którego chodziło) nie zna polskiego. I zabiła mnie pytaniem: "To jak on tę książkę po polsku napisał?"

    "Różowa jak gacie Barbie" --> Leżę, kwiczę i się już nie podniosę :D

    Pozdrawiam i nieśmiało zapraszam do mnie. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fajna ta historia o znajomej!

      Idę się zrewanżować za wizytę!

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  3. A masz tagiem
    http://pachnaceblogowanie.blogspot.com/2012/03/reading-is-cool.html
    ale przynajmniej adekwatnym :)))

    OdpowiedzUsuń
  4. mam śmieszną historyjkę do Twojej kolekcji. Jedno z biur tłumaczeniowych, którego nazwy, aby nie siać zgorszenia nie wymienię, zaproponowało mi, że doda mnie do bazy tłumaczy, bo przeszłam pomyślnie test tłumaczeniowy :) Ponieważ jednak oferowana stawka była śmiesznie niska i nie starczyłaby nawet na paczkę chusteczek, coby otrzeć łzy po tłumaczeniu, zapytałam, czy może zlecają też redakcję - wiadomo, frajda większa skoro już ślęczeć trzeba. Na to pytanie biuro odpisało, co w zasadzie mam na myśli mówiąc "redakcja". Zastanawiam się, czy żaden z ich wcześniejszych tekstów nie był redagowany :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No bo co Ty masz na myśli? ;-)

      Jaka redakcja? Po co coś redagować? ;-)

      (I po co tłumaczyć, skoro jest Google Translator?
      We łbach się poprzewracało tym tłumaczom i redaktorom od nadmiaru dobrobytu i tyle! ;-))

      Aha, jeszcze jedna ciekawostka. Ostatnio zobaczyłam tekst... hm... dziwny... trudno było się zorientować, o co w nim chodzi, były błędy ortograficzne, a interpunkcja iście nowatorska ;-)
      Kiedy delikatnie zwróciłam uwagę na to uwagę, usłyszałam:
      - No co? Wszyscy robią błędy! Ze słownikiem mają ludzie pisać?

      Usuń
  5. Cóż, chyba dodam do dywagacji o losie redaktora kilka słów. Otóż wydawnictwa - może nie te największe - bardzo umiejętnie korzystają z tego zamieszania pojęciowego. Redaktor merytoryczny po prostu staje się redaktorem prowadzącym, bo w biurze wydawnictwa nikt nie umie zapanowac nad książkę. Używając korporacyjnej nowomowy - nikt nie zna procesów, ani kolejności, w jakiej po sobie następują. W końcu więc redaktor merytoryczny, żeby mu nie spaprano roboty bierze sprawy w swoje ręce. Ale to jeszcze pół biedy. Trochę kontaktu żywym człowiekiem nikomu nie zaszkodzi. Gorzej, jak wydawca przyjmuje przekład, który jest nieobrobioną rybką, czyli dosłownym tłumaczeniem, które ostatecznie można użyć wewnętrznie w firmie, ale nie nadaje się ono do publikacji. A redaktor w ramach opracowania redakcyjnego ma z tego zrobić dobrą książkę. Czyli przetłumaczyć od nowa, bo czegoś takiego zredagować się nie da. Chciażby z powodu niezrozumiałości tak przygotowanego przekładu. I tu powstaje problem. Słowem przydałaby się dobra definicja - gdzie kończy się praca redaktora, a zaczyna tłumaczenie tekstu od nowa. Bez definicji awantura gotowa.
    To tak z życia wzięte.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O takich historiach w wydawnictwach można byłoby napisać... całe tomy. Zwłaszcza teraz, kiedy wydawcy coraz częściej mają w nosie jakość tekstu, a co gorsza mają ją także w nosie niektórzy autorzy, tłumacze i redaktorzy...

      Usuń
  6. No właśnie, a jakie jest miejsce tłumacza w tym wszystkim? Pytam wyłącznie z ciekawości, choć przyznam, że marzy mi się praca w wydawnictwie (dla wydawnictwa?) jako tłumacz. Czy traktuje się go mniej więcej jak autora, to znaczy też może liczyć na wsparcie całej rzeszy redaktorów, korektorów i innych? Czy też oczekuje się, że przygotuje idealny i superpoprawny tekst, po przecież nie on to napisał...?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Byłoby cudownie, gdyby ktoś potrafił przygotować taki tekst, ale przekłady też są poddawane redakcji i korekcie - tzn. w porządnych wydawnictwach, bo coraz więcej jest takich, które puszczają teksty bez poprawek i skutki bywają opłakane.

      W dobrych wydawnictwach redakcję i korektę robią osoby znające dany język, żeby móc porównać przekład z oryginałem i zweryfikować go.

      Usuń
  7. Zgadzam się z opinią autorki niemal w 100%. Niestety sam tego doświadczyłem na własnej skórze, a może lepiej powiedzieć - własnej książce. Ostatecznie pojawiły się w niej błędy, których ja nie popełniłem, literówki jakich nie ma w moim oryginale. Co więcej, jak łamali, składali tekst również błędy. I nie był to self publishing tylko wydawnictwo profesjonalne wydawnictwo. Absurd polega na przeciążeniu korektorów, pracują na czas. Byle szybciej, byle dalej, a jakość nie ma znaczenia. Na całe szczęście na początku książki znajdują się nazwiska i korektora i redaktora, ale to marne pocieszenie.

    OdpowiedzUsuń
  8. Zgadzam się z opinią autorki niemal w 100%. Niestety sam tego doświadczyłem na własnej skórze, a może lepiej powiedzieć - własnej książce. Ostatecznie pojawiły się w niej błędy, których ja nie popełniłem, literówki jakich nie ma w moim oryginale. Co więcej, jak łamali, składali tekst również błędy. I nie był to self publishing tylko wydawnictwo profesjonalne. Absurd polega na przeciążeniu korektorów, pracują na czas. Byle szybciej, byle dalej, a jakość nie ma znaczenia. Na całe szczęście na początku książki znajdują się nazwiska i korektora i redaktora, ale to marne pocieszenie.

    OdpowiedzUsuń

Spam będzie usuwany.